Rozdzieliłem się z Rin i udałem lewym korytarzem. Zamierzałem odwrócić uwagę większości ochrony ściągając ją na siebie, ale nie sądziłem, że będą z tego, aż takie kłopoty.
Przy okazji powaliłem kilku strażników.
Na końcu korytarza dobiegłem do jakiegoś dziwnego pokoju. Może się źle wyraziłem. Zwykłego, najzwyklejszego bogato wyposażonego pokoju, niczym w jakimś hotelu. Takie rzeczy są raczej nietypowe.
Rozejrzałem się.
Fotele. Wielka i pewnie niezwykle wygodna kanapa. Do tego biurko i pozostałe meble. Pewnie to była kwatera jakieś bardzo ważnej osobistości, albo...
Odskoczyłem wyczuwając nadchodzący od tyłu cios.
...Jego - dokończyłem w myślach.
Naprawdę nie miałem szczęścia. Rozejrzałem się. Żadnej drogi ucieczki, a w to, że przegram walkę nie wątpiłem. Na pewno nie wygrałbym używając standardowych sztuczek, a używanie innych w podziemiach mogłoby być nieco niebezpieczne - nie chcę zawalić całej budowy dopóki jest w nim Rin i Akatriel.
Patrzyłem się w postać w kapturze... Znowu było, jak przy każdym naszym spotkaniu. Zawsze on miał przewagę, nawet gdy byłem z Rin, a tym razem byłem sam.
- Po co tutaj przyszedłeś? - Zapytałem starając się zachować zimną krew.
Panika nic nie da, ale tylko szaleniec szedłby na pewną śmierć bez strachu. Wątpiłem, żeby ktokolwiek z naszej watahy był w stanie go pokonać. Poza tym odrobina adrenaliny ze strachu może działać motywująco i pozytywnie do działania.
Nie... Jednak najchętniej bym się stąd teleportował w jakieś inne miejsce. Nie chcę żadnej motywacji do działania, tylko się chcę stąd wydostać. Dlaczego nie ma tutaj Aoime i Rin? Ta dwójka na pewno by z tego wybrnęła. Nie pogardziłbym nawet towarzystwem Salai'a.
Nie lubię sam walczyć przeciwko silniejszym przeciwnikom, tzn. lubię walczyć z silnymi przeciwnikami, a nawet silniejszymi, ale tylko w momencie, kiedy mam szansę zachować życie nie będąc zdanym na ich łaskę.
A tutaj wylądowałem w najgorszej dla mnie możliwej sytuacji. Jak słodko. Po prostu gorzej być już nie mogło.
- Chciałem tylko zobaczyć, jak sobie radzicie ratując przyjaciela - miałem wrażenie, że w jego głosie było słychać rozbawienie. Nie sądziłem, że nagle zrobiłeś się tak wierny, że ratujesz ledwo poznane osoby w potrzebie.
- Po prostu jestem mu coś dłużny - odparłem owijając w bawełnę. - Pomijając fakt, że sam się pchał w coś niebezpiecznego i się oddzielił od nas za co mógłbym go zostawić, to wcześniej powiedziałem, że go ochronię. Skoro tego nie zrobiłem to uważam, że moim obowiązkiem jest jego uratowanie.
Chociaż akurat w tej sytuacji nie mogłem za wiele zrobić i to ja wymagałem ratowania. Nie wierzę, że to myślę, ale Rin - chcę cię zobaczyć!
- Cóż, jeśli uważasz, że warto jest ratować coś takiego - tym razem ton miał pogardliwy.
- To, że nie odkrył swojej mocy nie znaczy, że jest bezużyteczny - warknąłem.
- Czyżby ujawniał się twój kompleks z dzieciństwa, jak byłeś bezużyteczny i słaby, a wtedy wygnany z domu? Ach, przepraszam, wciąż jesteś bezużyteczny i słaby.
- Cóż, obiecałem Aoime, że poświęcę wszystko, aby chronić watahę, nawet jeśli będę bezużyteczny i słaby.
I dopiero po tym co powiedziałem zrozumiałem, jaką głupotę palnąłem.
- Poświęcisz wszystko? - Roześmiał się. - Więc chcę zobaczysz, jak poświęcasz swoje życie w ochronie watahy i ostatecznie nie dasz rady nic uratować.
Nagle jego twarz znalazła się tuż przy mnie i zobaczyłem pod kapturem ten szatański uśmiech. Jeszcze nie widziałem, żeby w jednej minie było zawarte tyle okrucieństwa. Myślałem, że Salai potrafi stroić straszne miny. Najwyraźniej się myliłem - do tego tutaj nawet razem wzięci we dwójkę nie dosięgaliśmy mu pięt.
Jednocześnie poczułem uderzenie w pierś i czerwień. Krew. Moją krew. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem ranny na poważnie w walce. Ostrza przejechały mi po rękach tworząc głębokie rany.
A ja nawet nie zdążyłem zobaczyć, jak to się stało.
Odleciałem do tyłu i uderzyłem w ścianę.
Zamglił mi się wzrok. To był chyba jakiś żart... Nie chciałem umierać w takim miejscu. Miałem jeszcze tyle rzeczy, które chciałem zrobić i tyle złośliwości, które chciałem powiedzieć Rin, aby ją wkurzyć.
W dodatku zacząłem kaszleć krwią. Ups. Chyba pękła mi jakaś tętnica. Dziwne, że jeszcze byłem w stanie myśleć w miarę jasno przy takim bólu - najwyraźniej adrenalina robiła swoje.
Zamknąłem oczy, ponieważ w takim stanie nie dawały mi zbyt wiele pożytku i skupiłem się na słuchaniu kroków, kiedy się zbliżał.
Tymczasem rany wcale się nie goiły. Z jakiegoś powodu moja przyspieszona regeneracja ran w ogóle nie działała.
- Wciąż jesteś słaby - stwierdził. - Obiecałeś, że ochronisz watahę? Poświęcanie swojego życia dla innych? Żałosne. W końcu i tak to nic nie da, skoro wszyscy o tobie ostatecznie zapomną. Jeden irytujący typ zgrywający silnego mniej.
Nagle uniosłem się do góry lub raczej on pociągnął mnie boleśnie za kołnierz co sprawiło, że zacząłem się dusić.
Hahaha... Raczej głupi koniec mojego żywota i nikt się nie dowie, jak zginąłem.
- Jesteś żałosny, a ja pokładałem w tobie nadzieję, że będziesz mógł być dla mnie silnym przeciwnikiem, tymczasem ty zostałeś pokonany zaledwie po pierwszym ciosie, a co z tamtą mocą kiedy wtedy zobaczyłem? Nie potrafisz jej używać, jest dla ciebie za potężna?
A więc ostatecznie chodziło mu o tamto... Wszystkim zawsze chodziło o tą moc i chcieli mnie przez nią pokonać, a najśmieszniejsze w tym było to, że nie potrafiłem nawet jej używać, więc zawsze walczyłem innymi metodami. Zyskałem nawet dosyć dużo doświadczenia.
Ostatecznie najlepszym wyjściem było nauczyć się zgrywać silnego i sprawić, aby wszyscy myśleli, że jestem na tyle potężny, że nawet nie muszę używać tej mocy.
- Cóż... Chyba nie muszę fatygować się, żeby ciebie uśmiercać - rzucił mną o ścianę.
Nawet nie miałem siły, żeby cokolwiek mu odpowiedzieć. Zresztą wolałem nie próbować, żeby nie zakrztusić się krwią.
A potem nastała cisza. Chyba zniknął. Odczekałem jeszcze chwilę, aby się upewnić.
Odważyłem się otworzyć oczy i chociaż wciąż miałem zamglony wzrok to wydawało mi się, że już nikogo nie było.
Zacisnąłem zęby z całej siły, aby się nie wydrzeć i spróbowałem się unieść chcąc oprzeć się o ścianę.
Nie będę kłamał, że nie bolało. Bolało, jak cholera. Chociaż tylko zaciskałem zęby, aby się nie wydrzeć. Nie chciałem zwabić tutaj ewentualnie pozostałego przy życiu jakiegoś wrogiego osobnika, ponieważ teraz nawet człowiek mógłby mnie wykończyć.
Jednak wiedziałem, że jeśli nic nie zrobię to wykrwawię się na śmierć, a tego raczej wolałem uniknąć.
Powoli zdjąłem koszulkę czując ból w żebrach (zapewne połamanych) i wszystkich innych kończynach, a potem wziąłem materiał w zęby i rozerwałem ją na dwie części.
Pierwszy z nich niezdarnie założyłem na prawą rękę, a następnie na drugą.
Teraz pozostawał największy problem, czyli ta rana na piersi.
Doczołgałem się do biurka i opierając o nie wstałem.
Chyba tutaj apteczkę umieściliby w łazience? - Ze wszystkich miejsc to wydawało mi się najbardziej prawdopodobne.
Powoli chwiejąc ruszyłem się w tamtą stronę, a tuż przed wejściem łazienki zwaliłbym się na podłogę, ale chwyciłem się klamki i wszedłem do środka.
Było mi słabo, więc nie wątpiłem, że nie minie dużo czasu, nim utracę przytomność, jeśli szybko czegoś nie zrobię.
Wszedłem do środka i otworzyłem szafkę. W środku był pełen zestaw pierwszej pomocy z bandażami.
Chwyciłem pierwszy z nich i skupiłem się na zatamowaniu krwawienia, a kiedy to zrobiłem pozwoliłem sobie osunąć się na podłogę, żeby chwilę odpocząć.
Zaskoczyło mnie to, iż rany mi się nie regenerowały. Spodziewałem się najgorszego połączenia: trucizny i klątwy, a świadomość, że nie mogę z tym nic zrobić nie poprawiała mi humoru.
Na koniec zmyłem ślady krwi z siebie wodą z umywalki.
Ciekawe co u Rin i Akatriela. Miałem nadzieję, że u nich nie było tak ciężko.
Nie mogłem tutaj wiecznie sobie siedzieć, więc im szybciej stąd się wydostanę tym lepiej. W dodatku w domu wykombinuję co z tym zrobić i zszyję sobie rany (nienawidziłem tego robić, ale miałem już w tym praktykę).
Może minęło kilka sekund, może kilka minut nim wstałem. Rachubę czasu straciłem już dawno.
Wstałem i trzymając się wszystkich rzeczy jakie znalazłem po drodze wróciłem do korytarza. Przy wejściu do pokoju leżał jeden ze strażników.
Zdjąłem z ciemny płaszcz i założyłem układając tak, żeby zasłonić wszystkie ranne miejsca.
Szedłem dalej, aż w końcu dotarłem do laboratorium, gdzie była Rin z jakąś nieznajomą waderą, a także Akatrielem.
Najwyraźniej tutaj obyło się bez większych problemów. Miałem też szczęście, że Rin nie była w stanie wyczuć zapachu mojej krwi, gdyż zapach w tych warunkach nie był zbytnio wyczuwalny.
- ... Będę musiała ją wyeliminować następnym razem. Czyli na razie już po wszystkim i chyba możemy udać się na powierzchnię - usłyszałem głos Rin.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu cieszyłem się z moich rozwiniętych umiejętności aktorskich. Udawanie, że wszystko jest w porządku szło mi całkiem nieźle.
- Och... Ty żyjesz - wydawała się być zawiedziona. - Miałam nadzieję, że
ktoś ciebie zasztyletował, tymczasem ty nie masz ani zadrapania...
Podobnie, jak ja - spojrzałam na swoje ręce. - Za to nie wiem, czy ta
krew zejdzie z ubrań - skrzywiła się. - I co ty robiłeś, że nie było
cię przez tyle czasu.
Ani zadrapania? Miałem ochotę się roześmiać prosto w twarz, ale zauważyłaby, że coś jest nie tak i zdałaby sobie sprawę, że ta kurtka wcale nie należy do mnie i dlatego nie ma niej śladu po krwi.
- Jestem Akatsuki - powiedziałem do dziewczyny. - A jeśli o to co robiłem to jest temat na inną rozmową - dodałem po chwili nie mając zbytnio pomysłu na wiarygodną wymówkę.
- Co tutaj robi tyle wilków? - Spytała Mico. - Co to za miejsce?
- Tyle wilków? - Zdziwiła się. - Jest nas tutaj tylko czwórka z tobą. O wiele więcej jest w mieście. W końcu tutaj mieszkamy.
Ruszyły przodem, a Rin ciągnęła za sobą Akatriela na plecach.
Powoli ruszyłem za nimi pilnując, aby zbytnio nie naruszyć ran i żeby nawet nie jęknąć z bólu, który raczej się nie zmniejszał.
- Mora Soul - powiedziała jej. - Miasto wilków. Chociaż radzę nie
paradować od tak w wilczej postaci, bo ludzie nie są świadomi kim, a
raczej czym jesteśmy.
Milczeliśmy chwilę, a ja wciąż robiłem dobrą minę do złej gry.
- Mam propozycję - powiedziałem. - Idź z Mico przodem, a ja się zajmę Akatrielem.
- Jak chcesz - wzruszyła ramionami i ułożyła Akatriela opierając o ścianę budynku. - No to do zobaczenia! - Rzuciła. - Chodź! Pokażę ci to miejsce! - Pociągnęła ją za rękę i obie się szybko oddaliły.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy zniknęły z mojego pola widzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz