- Ja...ja nie mogę się zmienić... - powiedziałem z trudem. Wtedy nogi się pode mną ugięły, jakby dopiero powiedzenie tego na głos uświadomiło mi prawdę. Tylko szybka przemiana i pomoc ze strony Akatriela uchroniły mnie przed upadkiem. Nie pamiętam jak znalazłem się z powrotem w hotelu, ze szklanką wody w jednej ręce i solami trzeźwiącymi w drugiej.
- Byłeś w takim stanie, że musiałem... - zaczął się tłumaczyć Akatriel, ale przerwałem mu ruchem ręki.
- Czy ty wsypałeś to do wody? - zapytałem rzeczowo.
- Technicznie rzecz biorąc to ty to wsypałeś... - w tym momencie miałem ochotę go udusić.
- Zdajesz sobie sprawę, że żyję jeszcze tylko dlatego, że główna trucizna w tym zawarta, nie rozpuszcza się w wodzie? - wskazałem nalot na ściankach szklanki, po czym poszedłem do łazienki, dla pewności przepłukać usta. Oparłem się ciężko na umywalce, myśląc gorączkowo. Co może blokować przemianę? Stres? Odpada. Sytuacja raczej nie była stresująca. Może jakaś roślina, rosnąca w tamtym miejscu wydziela substancję, blokującą przemianę? Nie, Akatriel przecież nie miał z tym problemu. Uraz mechaniczny? Od poprzedniej przemiany nic mi się nie stało... Wtedy mnie olśniło. Pobiegłem do kuchni po książkę zielarską. Zacząłem ją gorączkowo wertować w poszukiwaniu przepisu. Jeszcze raz przejrzałem skład, tym razem próbując odgadnąć działanie eliksiru na podstawie właściwości każdego z jego składników. Na próżno. Zacząłem myśleć o antidotum. Praktycznie niemożliwe do wykonania - zbyt skomplikowane związki składają się na miksturę. Opracowanie odtrutki na każdy element może trwać latami. Poczułem, jak do oczu napływają mi łzy. Wiedziałem, a raczej czułem, że już nigdy nie zmienię się w wilka.
- Zakiel? - usłyszałem zza siebie. Odwróciłem się. W drzwiach stał Akatriel, patrząc na mnie z litością. Nienawidziłem tego spojrzenia. Nienawidziłem, gdy ktoś się nade mną litował. Ze złością wybiegłem z pomieszczenia. To, że nie wyczułem go wcześniej tylko potwierdzało moje obawy. Oprócz możliwości zmiany formy straciłem również inne wilcze cechy - wyostrzone zmysły, szybszy refleks. Zbiegłem schodami i wyszedłem na ulicę. Pobiegłem przed siebie, nie dbając o to, gdzie poniosą mnie nogi. Za miastem padłem na ziemię, nie będąc w stanie zrobić już ani kroku. Wczołgałem się pod krzak czarnego bzu i zwinąłem się w kłębek. Miałem ochotę się rozpłakać. Miałem ochotę rozryczeć się jak dziecko, wypominając sobie głupotę, ale nie mogłem. Jakaś niewielka część mnie wciąż wierzyła że można to jakoś odkręcić. Jakaś malutka, optymistyczna część mnie wierzyła, że to tylko niesamowicie realistyczny koszmar, że zaraz obudzę się normalny. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi jednak, że to nie jest sen.
Stałem się człowiekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz