środa, 17 września 2014

(Dzielnica Ludzi) od Zakiela

Skończyłem opatrywać zranioną łapę jednego z moich towarzyszy. Wstałem i przeciągnąłem się. Wszyscy członkowie mojej watahy patrzyli na mnie z wyczekiwaniem. Spojrzałem po znajomych twarzach i nie mając im nic dobrego do zakomunikowania, wymownie zacząłem przeglądać zapasy medykamentów, które trzymałem w szczelnie zamkniętych probówkach na lewym udzie. Z niepokojem policzyłem, ile kieszonek jest pustych. Wysłałem najzwinniejszego ze stada, aby wspiął się na pobliskie drzewo i zobaczył, czy widać jakąś osadę ludzką. Życie w dużych lasach zaczynało mnie już męczyć. Brakowało tu wszystkiego, co lubiłem - naboi, odczynników chemicznych, kończyły mi się też preparaty do czyszczenia ukochanych pistoletów. Co dziwne, reszcie takie warunki wydawały się odpowiadać. Gdy uśmiechnięty chłopak zlazł w końcu z drzewa, podjąłem już decyzję. Zarządziłem natychmiastowy wymarsz i zmieniłem się w wilka. Poprowadziłem watahę w stronę zabudowań. Kilometr od miasta przemieniliśmy się w ludzkie postacie. Stanowiliśmy dość dziwny widok - zgraja bardzo różnorodnych młodych ludzi, od punków po szare myszki przedzierająca się przez las. Nie zwracanie na siebie uwagi mięliśmy załatwione na wejściu. Przy pierwszych zabudowaniach powiedziałem, żeby rozeszli się, gdzie chcą, nakupowali, co im tylko pasuje i byli w tym samym miejscu za kilka godzin. Młodszym wydzieliłem stosowną ilość gotówki ze wspólnego banku pieniędzy i ruszyłem w stronę apteki, aż drżąc na myśl o tych wszystkich odczynnikach chemicznych i perspektywie zabawy z nimi wieczorem. Już wyobrażałem sobie siebie, siedzącego przy ognisku i starannie odmierzającego dawki substancji, które po połączeniu działały leczniczo lub przyspieszały krzepnięcie krwi. Musiałem też wypróbować na kimś nową mieszankę chemiczno-ziołową, której proporcje obmyśliłem kilka tygodni wcześniej. W teorii powinna zatamować krwawienie, oczyścić ranę i przyspieszyć gojenie. Jak będzie to wyglądało w praktyce? Świetne pytanie, na które odpowiedź zamierzam znaleźć już tego wieczoru. Wszedłem do największej apteki, jaką znalazłem i z uśmiechem wyciągnąłem długą listę nie tylko związków chemicznych, ale także zwykłych leków, produkowanych masowo przez koncerny farmaceutyczne. Jak zwykle nie udało mi się zdobyć wszystkiego w jednym miejscu, więc po wyjściu zamierzałem zrobić rundkę po pozostałych sklepach specjalistycznych w mieście, gdy nagle poczułem znajomy zapach. Czuły, wilczy węch nie mógł mnie mylić. Z niedowierzaniem ruszyłem w stronę jego źródła. Mijałem właśnie róg hotelu, gdy z pełnym impetem wpadł na mnie jakiś chłopak. Mimo że kabura na fiolki, którą nosiłem na biodrze była przygotowana do chronienia zawartości nawet przy mocnych uderzeniach, odruchowo sprawdziłem, czy wszystkie naczynka są całe. Dopiero później spojrzałem na osobnika, z którym miałem bliski kontakt trzeciego stopnia. Całkiem wysoki chłopak o czarnych włosach z granatowym odcieniem. Na plecach niósł tego, którego zapach mnie tu zwabił. Akatriel nie wyglądał na rannego, ale niewątpliwie był nieprzytomny. Blada skóra i spuchnięte, podkrążone oczy wskazywały na... potrząsnąłem głową. To nie był czas ani miejsce na diagnozy. Ach te skrzywienia zawodowe.
- Ummm, mogę wiedzieć czemu i gdzie niesiesz mojego nieprzytomnego przyjaciela? - zapytałem. Jakoś zacząć rozmowę musiałem, a nic innego mi do głowy nie przychodziło.
- To twój znajomy? - Zapytał. - To znacznie ułatwia sprawę - stwierdził tajemniczo. - Mógłbyś go zabrać na górę, mieszka na ostatnim piętrze. Nawiasem mówiąc przydałaby się mu jakaś pomoc.
- A co się stało? - Ciekawe czy aż tak wyglądam na medyka, że ludzie proszą mnie o pomoc po wymianie ledwie jednego zdania.
- Długa historia. Nie mam czasu opowiadać. Śpieszę się.
- Na pewno wszystko w porządku? - Przyjrzałem się mu. Nie wyglądał najlepiej, Właściwie wyglądał strasznie. Dyskretnie zaciągnąłem się otaczającym go powietrzem i wyczułem ostry zapach krwi. Cały płaszcz musiał nią nasiąknąć. Zakląłem w duchu.
- Nic z tego, idziesz z nami i chyba najpierw zajmę się Twoją raną - powiedziałem, próbujący wyglądać i brzmieć jak profesjonalista.
- To nic takiego. Nie potrzebuję pomocy - odparł jak na mój gust za szybko. - Sam się tym zajmę. Bywałem już w gorszych sytuacjach - po tych słowach odwrócił się z zamiarem odejścia. Stanowczo złapałem go za rękę i zatrzymałem. Nawet się nie szarpnął,co tylko dowodziło mojej racji.
- Daj mi go - powiedziałem, wskazując nieprzytomnego mężczyznę i wzdychając w duchu. Posłusznie przekazał mi Akatriela, a na jego twarzy zobaczyłem przelotny cień ulgi. Bez większego problemu zarzuciłem sobie go na ramię w typowo medyczny sposób i chciałem to samo zrobić z nieznajomym, ale on tylko pokręcił głową, stwierdzając, że ma jeszcze "resztki dumy". Wzruszyłem ramionami  i puściłem go przodem, żeby wskazał mi poprawny pokój. Dotarliśmy na ostatnie piętro przed jego mieszkanie. Otworzyła nam siostra Akatriela, jak ona miała? Angel? W każdym razie powitałem ją uśmiechem, mijając w drzwiach.
- Co się stało? - Zapytała po chwili.
- Radzę poczekać z pytaniami, aż... - chłopak spojrzał pytająco w moją stronę.
- Zakiel - podpowiedziałem, domyślając się o co pyta.
- ... Aż Zakiel sprawdzi, jak on się czuje - skończył. Odchrząknąłem i spojrzałem na niego znacząco, unosząc jedną brew.
- Chyba najpierw powinienem się zająć tobą, zanim się wykrwawisz na śmierć. - powiedziałem.
- Jak wolisz - westchnął zdejmując kurtkę. Ja w tym czasie odłożyłem przyjaciela na łóżko, w międzyczasie szybko sprawdzając mu puls i temperaturę. Gdy nie stwierdziłem zagrożenia życia, odwróciłem się do chłopaka. Mocował się akurat z koszulką, która przykleiła się do rany i najwidoczniej za Chiny nie chciała się odczepić.
- Siadaj - wskazałem fotel. Sprawnym ruchem wyciągnąłem nożyczki i bezceremonialnie rozciąłem materiał.
- Nie przedstawiłeś się - zagadałem, wyciągając jedną z fiolek z zamocowanym na niej dzióbkiem do odmierzania malutkich kropelek.
-Akatsuki - powiedział po prostu. Skropiłem miksturą miejsca, w których materiał przywarł do ciała i rozpuściłem strupy. Strzępki ubrania rzuciłem na podłogę i zacząłem z uwagą oglądać obrażenia, delikatnie muskając palcami obrzeża ran.
- Angel byłabyś tak dobra i przyniosła mi trochę ciepłej wody i szmatek? - zapytałem, nie odrywając wzroku od chłopaka. Usłyszałem oddalające się kroki.
- Jak sobie to zrobiłeś? - Zapytałem. Cięcia były czyste, profesjonalne. Trafiały dokładnie w punkty witalne, ale niezbyt głęboko, jakby przeciwnik nie chciał go tak na prawdę zabić.
- Wpadłem na kogoś nadzwyczaj chętnego do walki - powiedział oględnie. - W dodatku dosyć silnego. - wydawał się coś ukrywać, ale nie wnikałem w szczegóły. Nie było mi to potrzebne w leczeniu, więc nie było mi to potrzebne w ogóle. O jedną rzecz musiałem jednak zapytać wprost.
- Masz jakieś zdolności samoleczenia? - nie odpowiedział od razu, pewnie zastanawiając się, ile może mi ujawnić.
- To ważne, bo chcę cię leczyć...niekonwencjonalnymi metodami - uściśliłem i spojrzałem mu w oczy wyczekująco.
- Można tak powiedzieć - westchnął w końcu. - Normalnie takie zadrapania nie sprawiłyby mi zbyt dużego problemu w walce, a ich uleczenie zajęłoby mi około 2-3 minut. Nie wiem czemu tym razem jest inaczej - zmarszczyłem brwi i szybko przeleciałem w głowie listę możliwych przyczyn. Uszeregowałem je według prawdopodobieństwa. Najwyższym priorytetem nie było tak na prawdę uleczenie ran, tylko odblokowanie naturalnych zdolności autoleczniczych. Najpierw na próbę posypałem jedną z mniejszych ran proszkiem złożonym z różnych substancji, odpędzających klątwy, ale nic to nie dało. Podałem mu więc lek niwelujący najpopularniejsze trucizny. Odzyskał trochę kolorów na twarzy, ale rany wciąż krwawiły. W końcu wyciągnąłem maść, która powinna złamać lżejsze klątwy. W duchu dziękowałem sobie za dążenie do robienia moich leków jak najbardziej uniwersalnymi, dzięki czemu nie musiałem teraz testować wielu substancji po kolei. Nabrałem trochę smarowidła na palce i przyłożyłem do rany. Strasznie babrało się z wciąż płynącą krwią, ale ku mojemu zadowoleniu zauważyłem, że maść jakby zniszczyła pewną warstwę, blokującą leczenie. Rana rzeczywiście zaczęła zasklepiać się w oczach, więc już nie zwracałem na nią uwagi i zająłem się kolejnymi. W milczeniu kontynuowałem nieprzyjemną pracę, aż ostatnia rana nie zniknęła. Z westchnieniem spojrzałem na puste pudełko i zakodowałem sobie, jakie składniki dopisać do listy. Wrzuciłem pojemniczek do miski z breją złożoną z wody, szmatek, krwi i resztek kremu, po czym zaniosłem to do łazienki. Nie chciało mi się teraz myć naczyń, więc po prostu opłukałem ręce i zostawiłem miskę w umywalce. Wróciłem do pokoju.
- Dzięki - powiedział ni z gruszki ni z pietruszki Akatsuki i wstał.
 - Dokąd idziesz? - Spojrzałem na niego czujnie. To chyba typ "nic mi nie jest, tylko wróć tu za godzinę, bo będę miał krwotok wewnętrzny".
 - Potrenować - odparł. Jego szczerość trochę zbiła mnie z tropu.
 - Teraz powinieneś odpocząć - aktualnie nie wymyśliłem nic lepszego.
 - Nie ma takiej potrzeby. Nie mam czasu odpoczywać - "jak każdy" odparłem w duchu, ale głośno przedstawiłem tylko jedyną racjonalną opcję.
 - Jak teraz nie odpoczniesz to potem tylko pogorszysz swój stan - westchnąłem. Czułem, że nie obejdzie się bez radykalnych środków.
 - Jeśli teraz nie będę ćwiczył, to potem mogę przez to następnym razem źle skończyć w walce z nim - podczas, gdy przedstawiał mi te śmieszne argumenty, dyskretnie przesunąłem się w stronę drzwi, blokując mu drogę ucieczki.
 - Nigdzie stąd nie idziesz - uśmiechnąłem się, wyciągając strzykawkę, przygotowaną na takich właśnie pacjentów.
 - Chyba sobie stroisz żarty... - Nie odpowiedziałem, bo w myślach szybko liczyłem odpowiednią dawkę. Połowa pojemności cylindra. Muszę nie tylko uważać, jak wbijam igłę, ale także jak mocno naciskam tłok. Spróbował wybić się z górę, lecz całą siłę włożoną w wyskok zamortyzował niezwykle miękki fotel. Bez większego problemu unieruchomiłem mu rękę i sprawnym ruchem wprowadziłem odpowiednią dawkę substancji. Zadziałała od razu. Gdy opadał z powrotem na fotel, złapałem go delikatnie i przeniosłem na łóżko w drugim pokoju. Chyba już tego nie zakodował. Odruchowo sprawdziłem ogólny stan zdrowia - puls, temperaturę, reakcję na bodźce. Wszystko było w normie, potrzebował tylko odpoczynku. Zauważyłem Angel śpiącą na kanapie, więc delikatnie wyjąłem koc spod jej stóp i okryłem ją.
- Zakiel... - usłyszałem za sobą słaby głos. Odwróciłem się gwałtownie. Z bladej twarzy wpatrywała się we mnie para przenikliwych, zielonych oczu. Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem przy węzogłowiu łóżka.
- Jak się czujesz? - zapytałem z troską, przyglądając mu się. Spróbował się zaśmiać, ale z jego gardła wydobył się tylko niewyraźny charkot.
- Wiesz, że dokładnie to samo powiedziałeś, gdy poznaliśmy się po raz pierwszy?
- Pięknie, teraz mu się zebrało na wspomnienia... - rozłożyłem ręce z uśmiechem.
- Łeb mnie napiernicza, ale oprócz tego da się znieść - powiedział bardzo konkretnie. Podałem mu dwie fiolki.
- Najpierw łyknij czerwoną, potem przeźroczystą - podałem mu dwie fiolki i poszedłem do łazienki posprzątać po pracy. Przez otwarte drzwi obserwowałem Akatriela i pilnowałem, aby nie zadławił się podczas przyjmowania leków. Później stanąłem na środku pokoju, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Było już na tyle późno, że wszystkie sklepy na pewno były już zamknięte, a godzina spotkania z watahą jeszcze nie nadeszła, więc po prostu usiadłem i z nudów zacząłem polerować broń. Zawsze była w doskonałym stanie, więc nie było to zajęcie na długo.  Zostawiłem krótką notkę na stole i wyszedłem. Nikt, oprócz Angel, nie powinien podnieść się z łóżka co najmniej do rana. Włóczyłem się powoli ulicami, z nieukrywaną radością wciągając specyficzną mieszankę spalin i zapachów różnego pochodzenia, które stanowiły miastowe powietrze. Usiadłem na ławce w ciemnym parku i rozmyślałem przez ponad 2 godziny. W końcu ruszyłem w stronę miejsca spotkania z watahą. Wszyscy już na mnie czekali. Stanąłem na środku i, jakby nieswoim głosem, zakomunikowałem im, że zostaję w mieście.
- Kto chce, może zostać ze mną. Do niczego nie zmuszam - popatrzyłem po zszokowanych twarzach. Nie dziwiłem im się, w końcu nie co dzień Alfa opuszcza watahę w taki sposób. Nikt nie wyraził chęci pozostania ze mną, więc uśmiechnąłem się i wskazałem osobę, która będzie moim następcą. Nowy przywódca podszedł do mnie. Żaden z nas nie wiedział, co powiedzieć, więc po prostu poklepałem go po plecach i życzyłem powodzenia. Odwzajemnił pozdrowienie i odwrócił się, zarządzając wymarsz reszty ekipy. Stałem w miejscu jeszcze kilka minut po zniknięciu ostatniego osobnika w lesie. W końcu westchnąłem, czując jak z barków spada mi ogromny ciężar. Nie mogąc powstrzymać uśmiechu ruszyłem z powrotem do hotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz