W lekko południowym, smakującym ciepłem powietrzu wyczuwalne było już
subtelne, acz nad wyraz wyraźne tchnienie lata. Słońce iskrząc się
szkarłatem, powoli wznosiło się ponad zamgloną linię widnokręgu znacząc
swój szlak jaskrawą smugą czerwieni.
Gdzieś w oddali niesie się melodyjne dzwonienie gili. Stada dzwońców i
czyży raz po raz przecinają niebo, a na drzewach okalających śródleśną
polanę pogwizdują jemiołuszki.
Moje łapy bezszelestnie muskały zmartwiałą ściółkę, a ja - pełna
wewnętrznego spokoju - wpatrywałam się w nieboskłon, co chwilę zerkając
na pobliskie krzaki, z nadzieją wypatrzenia zdobyczy. Po chwili coś
przykuło mój wzrok. W lesie, który rósł nieopodal, zauważyłam ruch.
Czekałam jeszcze moment w napięciu, aż w końcu z puszczy wyłoniła się
młoda sarna. Widać było, że dobrze jej się wiedzie, bo boki mojej
potencjalnej ofiary zaokrągliły się. Sarna zgrabnie wkroczyła na polane,
podeszła do kępki trawy i poczęła ją skubać. Po chwili uniosła dumnie
głowę, rozszerzając nozdrza i nastawiając uszu, w nadziei wykrycia
ewentualnego zagrożenia. Przycisnęła tułów jeszcze bardziej do ziemi i
zastygłam w bezruchu. Na moje szczęście, wiatr wiał od strony
parzystokopytnego, więc ofiara nie mogła mnie zlokalizować. Przysunęłam
się jeszcze o metr albo dwa, gdy sarna znów powróciła do swej czynności.
Podczołgałam się na odległość skoku i przestałam myśleć o wszystkim
innym. Ostatni dzień poszukiwań zdobyczy doprowadził mnie do tej chwili.
Ten tylko moment dawał mi szansę na zdobycie jedzenia. Na świecie nie
istniało nic, poza mną, a sarną. Ja - sarna, ja - sarna, ja - sarna.....
Nic innego się nie liczyło. Jedynym odgłosem było bicie mojego serca.
Spięłam wszystkie mięśnie, czułam jak odpycham się tylnymi łapami od
podłoża.... i wtedy za moimi plecami coś trzasnęło.
Sarna rzuciła się do ucieczki, co sił w długich, zgrabnych nogach, a ja ,
nie zastanawiając się ani chwili, popędziłam wprost za nią. Poranna rosa
moczyła mi łapy, ale nie zważałam na to. Zmobilizowałam wszystkie
mięśnie do działania i po chwili odległość między mną a sarną
zmniejszyła się.
Zatrzymałam się, olśniona. Przecież mogę użyć magicznych mocy!
Sięgnęłam w głąb swego umysłu i wypowiedziałam w myślach zaklęcie. Po
chwili zamieniłam się w elfa. W tej postaci łatwiej mi było kontrolować
moje moce. Wypowiedziałam znów ciche zaklęcie i z mojej dłoni
wystrzeliła kula ognia. Po chwili głośnego lotu, uderzyła w bok sarny.
Zwierzę padło natychmiastową śmiercią, uderzone niesamowitą ilością
energii. Podbiegłam do niej, zamieniłam się w wilka i zaczęłam się
posilać. Gdy skończyłam, znów zmieniłam postać na ludzką i po chwili zza
krzaków wyłonił się piękny młodzieniec. Nie byłam ufna, dlatego
wyciągnęłam zza pasa sztylet i skierowałam ostrze w kierunku
przystojnego, młodego mężczyzny. Zaśmiał się tylko olśniewająco, od razu
podbijając moje serce.
- Chyba nie zaatakujesz członka Watahy Powietrza?
Opuściłam ostrze i uśmiechnęłam się.
- No nie.... - wybełkotałam, wpatrując się w chłopaka. Był taki przystojny... Od razu otrząsnęłam się z tych myśli.
- Jak masz na imię? - spytał szarmancko.
- Arven - uśmiechnęłam się. - Należę do Watahy Ognia. A ty? Jak cię zowią?
- Ortonis - ujął mą dłoń i wycisnął na niej delikatny pocałunek. Zrobił
to jednym, podbijającym serca kobiet, ruchem. Zarumieniłam się.
- Piękne imię - dodał chłopak. - Miło poznać taką miłą dziewczynę.
I znów uśmiechnął się czarująco. Nie wiem, czy robił to specjalnie, by
po prostu zgromadzić fanki i pójść z nimi wszystkimi do łóżka, czy po
prostu mu się podobałam. Ale poddałam się jego urokowi.
- Oprowadzić cię? - spytał.
A ja bez wahania mu potaknęłam.
(Ortonis? Odpiszesz?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz