niedziela, 26 stycznia 2014

(Wataha Ognia) Od Arven

W lekko południowym, smakującym ciepłem powietrzu wyczuwalne było już subtelne, acz nad wyraz wyraźne tchnienie lata. Słońce iskrząc się szkarłatem, powoli wznosiło się ponad zamgloną linię widnokręgu znacząc swój szlak jaskrawą smugą czerwieni.
Gdzieś w oddali niesie się melodyjne dzwonienie gili. Stada dzwońców i czyży raz po raz przecinają niebo, a na drzewach okalających śródleśną polanę pogwizdują jemiołuszki.

Moje łapy bezszelestnie muskały zmartwiałą ściółkę, a ja - pełna wewnętrznego spokoju - wpatrywałam się w nieboskłon, co chwilę zerkając na pobliskie krzaki, z nadzieją wypatrzenia zdobyczy. Po chwili coś przykuło mój wzrok. W lesie, który rósł nieopodal, zauważyłam ruch. Czekałam jeszcze moment w napięciu, aż w końcu z puszczy wyłoniła się młoda sarna. Widać było, że dobrze jej się wiedzie, bo boki mojej potencjalnej ofiary zaokrągliły się. Sarna zgrabnie wkroczyła na polane, podeszła do kępki trawy i poczęła ją skubać. Po chwili uniosła dumnie głowę, rozszerzając nozdrza i nastawiając uszu, w nadziei wykrycia ewentualnego zagrożenia. Przycisnęła tułów jeszcze bardziej do ziemi i zastygłam w bezruchu. Na moje szczęście, wiatr wiał od strony parzystokopytnego, więc ofiara nie mogła mnie zlokalizować. Przysunęłam się jeszcze o metr albo dwa, gdy sarna znów powróciła do swej czynności. Podczołgałam się na odległość skoku i przestałam myśleć o wszystkim innym. Ostatni dzień poszukiwań zdobyczy doprowadził mnie do tej chwili. Ten tylko moment dawał mi szansę na zdobycie jedzenia. Na świecie nie istniało nic, poza mną, a sarną. Ja - sarna, ja - sarna, ja - sarna..... Nic innego się nie liczyło. Jedynym odgłosem było bicie mojego serca. Spięłam wszystkie mięśnie, czułam jak odpycham się tylnymi łapami od podłoża.... i wtedy za moimi plecami coś trzasnęło.
Sarna rzuciła się do ucieczki, co sił w długich, zgrabnych nogach, a ja , nie zastanawiając się ani chwili, popędziłam wprost za nią. Poranna rosa moczyła mi łapy, ale nie zważałam na to. Zmobilizowałam wszystkie mięśnie do działania i po chwili odległość między mną a sarną zmniejszyła się.

Zatrzymałam się, olśniona. Przecież mogę użyć magicznych mocy!
Sięgnęłam w głąb swego umysłu i wypowiedziałam w myślach zaklęcie. Po chwili zamieniłam się w elfa. W tej postaci łatwiej mi było kontrolować moje moce. Wypowiedziałam znów ciche zaklęcie i z mojej dłoni wystrzeliła kula ognia. Po chwili głośnego lotu, uderzyła w bok sarny. Zwierzę padło natychmiastową śmiercią, uderzone niesamowitą ilością energii. Podbiegłam do niej, zamieniłam się w wilka i zaczęłam się posilać. Gdy skończyłam, znów zmieniłam postać na ludzką i po chwili zza krzaków wyłonił się piękny młodzieniec. Nie byłam ufna, dlatego wyciągnęłam zza pasa sztylet i skierowałam ostrze w kierunku przystojnego, młodego mężczyzny. Zaśmiał się tylko olśniewająco, od razu podbijając moje serce.
- Chyba nie zaatakujesz członka Watahy Powietrza?
Opuściłam ostrze i uśmiechnęłam się.
- No nie.... - wybełkotałam, wpatrując się w chłopaka. Był taki przystojny... Od razu otrząsnęłam się z tych myśli.
- Jak masz na imię? - spytał szarmancko.
- Arven - uśmiechnęłam się. - Należę do Watahy Ognia. A ty? Jak cię zowią?
- Ortonis - ujął mą dłoń i wycisnął na niej delikatny pocałunek. Zrobił to jednym, podbijającym serca kobiet, ruchem. Zarumieniłam się.
- Piękne imię - dodał chłopak. - Miło poznać taką miłą dziewczynę.
I znów uśmiechnął się czarująco. Nie wiem, czy robił to specjalnie, by po prostu zgromadzić fanki i pójść z nimi wszystkimi do łóżka, czy po prostu mu się podobałam. Ale poddałam się jego urokowi.
- Oprowadzić cię? - spytał.
A ja bez wahania mu potaknęłam.

(Ortonis? Odpiszesz?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz