Po drodze do miasta Ludzi minęła nas Effy. Niezbyt ją lubiłem. Cóż. Nie będę ukrywał, że kogoś nie lubię.
-Och, Love patrz, z kim ja teraz muszę się zmagać.- powiedziałem.
-Przepraszam, ale masz coś do mnie?- spytała Effy. Jakby z mojej wypowiedzi nie wynikało to od razu.
-Widzisz, z jakimi ludźmi muszę się zmagać.- powiedziałem do Love wyraźnie ją ignorując.
-Wiesz, nie muszę spotykać się z jakimiś szmatami jak ty. Nikt cię nie chce czy coś, a może w twoim guście. Prawie cycków to nie ma prawie jak facet normalnie, zmieniłeś orientacje czy co?
-Patrz jakie to głupie i puste.- powiedziałem.
Oj. Zdenerwowałem panienkę? Chyba tak bo popchnęła mnie i Love w błoto. Lovley najwyraźniej to zabolało, bo po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Nie mam zamiaru traktować takiego zachowania więc wyjąłem miecz. Tamta szmata cofnęła się i sięgnęła swój toporek. Zaczęła biec w moją stronę. Udało się gnojówie mnie kopnąć. Poraziła prądem. Wylądowałem na ziemi. Szmata chciała mnie zabić, jednak w ostatniej chwili Love mnie ocaliła. Znowu. Dziewczyna opadała na moje kolana. Nie. Kurwa mać nie.
-Wypierdalaj mi stąd!- wykrzyczałem.
Spierdoliła. I dobrze. Nie chcę jej więcej widzieć w mojej watasze. Nigdy. Zauważyłem mojego brata, Alastaira.
-Coś ty odwalił?- spytał.
-Przesadziłem.- szepnąłem.
-Zabierzmy ją do moich uzdrowicieli.
Wziął dziewczynę delikatnie na ręce i ruszył w kierunku swojej watahy. Szedłem za nim ze spuszczoną głową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz