Siedziałem pod wierzbą opierając się o chropowatą korę. Lustrowałem uważnie królika, który o dziwo, mnie nie zauważył. Sam fakt że jakiekolwiek zwierze na szczycie Góry Huraganu potrafi istnieć i funkcjonować...
Spojrzałem w niebo. Całe kłębiło się do ciemnych burzowych chmur. Oj będzie ostra jazda. Ociężale wstałem. Moje myśli były ponure i wzrok wbity w dal. Podszedłem powolnym krokiem do skraju góry. Wyjąłem nóż który miałem do bawienia się i przeciągnąłem go po przegubie. Czarna jak smoła krew sączyła się z rany po czym powolnym strumykiem spadała hen gdzieś na dole. Czy coś czułem? Jak w transie patrzyłem na płynne osocze. Odrzuciłem nóż na ziemię i palcem dotknąłem mazi.
Koniuszek pobrudził się na czarno ale jakby się przyjrzeć bardziej widać było jakby twarze umarłych.
Ciekawe uczucie prawda?
To tak jakby to były twarze zamordowanych przez samego siebie.
Ja zabiłem wielu
i będę dalej zabijać.
Żądza krwi nigdy nie przeminie
może jedynie się uspokoić by wybuchnąć w pewnym, niespodziewanym momencie.
Zlizałem krew ręki.
Wiem, może to dla dziewuszek jest obrzydliwe ale nikt chyba by nie chciał aby jego dusza wpłynęła w ziemię. Chociaż... Rana się zasklepiła momentalnie a na jego miejscu była jasna mała rysa. Kucnąłem i zabrałem nóż, wytarłem o trawę i zacząłem powolnym krokiem zachodzić z góry w stronę nie wiadomym. Nikt nie może wiedzieć że to zrobiłem.
Mój czyn pociągnie innych.
Bo to nie było zwykłe pocięcie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz