piątek, 25 października 2013

(Wataha Ognia) Od Grace

Ostatnio dużo się u nas dzieje. Od czasu wojny dwa razy zmieniła nam się Alfa, duża część watahy została wygnana lub poległa w boju. Oczywiście nie zapominając o tym, że ciągle dochodzą nowi członkowie. Słyszałam plotki, że między watahami ma być zawarty pokój, jednak nie są to jeszcze sprawdzone informacje. Skończywszy podsumowanie ostatnich wydarzeń wstałam z legowiska i wyszłam z jaskini. Usiadłam w człowieczej formie na jednej z wystających skałek przed jaskinią. Był wczesny, rześki poranek, słońce przyjemnie grzało, a ciepły wiatr delikatnie trącał liście i źdźbła trawy. Nad dolinami unosiła się delikatne mgła, pewnie zaraz opadnie. Założyłam nogę na nogę i oparłam brodę na nadgarstku, opierając tym samym łokieć na kolanie. Wiatr delikatnie rozwiewał moje rude włosy... i wtedy właśnie to mnie dotarło że jestem jedyną waderą w ogniu z ludzką postacią, mało coś nas... Zaczęłam się zastanawiać co tak właściwie mogłabym pożytecznego zrobić... Skupiłam się i zaczęłam analizować, co mamy, a czego nam brak. Musiało to wyglądać przekomicznie, taka 'Grace-filozof'. Na myśl o tym głośno się roześmiałam. Wstałam i otrzepałam spódnicę z piachu, który prawdopodobnie znajdował się na skale. Zobaczyłam wychodzącą z jaskini Esariye, uśmiechnęłam się do niej, a ta skinęła mi głową. Przeciągnęła się i pobiegła w stronę lasu, pewnie zapolować. Ech, muszę sobie skombinować coś wygodniejsze do siedzenia... Do miasta raczej nie pójdę, z prostej przyczyny, że nie przyniosłabym z tak daleka fotela, ani nawet krzesła. Oczywiście nie mogę zapomnieć o tym, że nic bym nie kupiła bo nie mam pieniędzy... Ale tak gdyby... Tak to dobry pomysł. Weszłam do jaskini i ze starych rupieci chaotycznie porozrzucanych na podłodze wygrzebałam w miarę ostrą maczetę. Zmieniłam się w wilka, złapałam ją w zęby i wybiegłam z jaskini. Rozpędzona nie zauważyłam tego nowego, wchodzącego do jaskini i się z nim zderzyłam. Wydałam z siebie nieartykułowany dźwięk, który miał w pierwotnej wersji brzmieć 'Sory', ale ciężko mówi się trzymając gigantyczny nóż w pysku... Zdaje się, że go nim drasnęłam.., ale no nic poradzi sobie. Gdy dobiegłam do rzeki zatrzymałam się w ostatniej możliwej chwili, żeby nie wpaść go wody. Spojrzałam na swoje odbicie, wzdrygnęłam się i niechętnie weszłam do wody. Jak ja jej nienawidzę... Przepłynęłam na drugi brzeg rzeki, wyszłam na piach i otrząsnęłam z siebie krople wody. Potruchtałam przez siebie gubiąc ostatnie krople tej przeklętej cieczy. Jak ja jej nie cierpię... Skierowałam się w stronę najbliższego zbiorowiska drzew, wyraźnie wierzb. Po kilku minutach już tam byłam. Zmieniłam się w człowieka złapałam maczetę w obie ręce i zaczęłam oglądać gałązki drzew. Gdy znalazłam ładny, w miarę długi młody pęd obcinałam go maczetą. Po upływie pół godziny miałam zaledwie 15 gałązek, stanowczo za mało by zrobić krzesło. Wybieranie odpowiednich gałęzi było żmudną i ciężką pracą. Za ciężką i za żmudną. Spojrzawszy do góry, stwierdziłam, że już południe, i że jeżeli chcę się wyrobić przed zachodem, to muszę zacząć się streszczać. Po chwili zastanowienia zaczęłam wymachiwać maczetą jak szalona ścinając o wiele więcej gałązek za jednym razem, później wybiorę te najlepsze. Obcinałam gałęzie tym sposobem, dopóki nie usłyszałam niepokojącego szelestu za moimi plecami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz