Ostatnio dużo się u nas dzieje. Od czasu wojny dwa razy zmieniła nam się
 Alfa, duża część watahy została wygnana lub poległa w boju. Oczywiście 
nie zapominając o tym, że ciągle dochodzą nowi członkowie. Słyszałam 
plotki, że między watahami ma być zawarty pokój, jednak nie są to 
jeszcze sprawdzone informacje. Skończywszy podsumowanie ostatnich 
wydarzeń wstałam z legowiska i wyszłam z jaskini. Usiadłam w człowieczej
 formie na jednej z wystających skałek przed jaskinią. Był wczesny, 
rześki poranek, słońce przyjemnie grzało, a ciepły wiatr delikatnie 
trącał liście i źdźbła trawy. Nad dolinami unosiła się delikatne mgła, 
pewnie zaraz opadnie. Założyłam nogę na nogę i oparłam brodę na 
nadgarstku, opierając tym samym łokieć na kolanie. Wiatr delikatnie 
rozwiewał moje rude włosy... i wtedy właśnie to mnie dotarło że jestem 
jedyną waderą w ogniu z ludzką postacią, mało coś nas... Zaczęłam się 
zastanawiać co tak właściwie mogłabym pożytecznego zrobić... Skupiłam 
się i zaczęłam analizować, co mamy, a czego nam brak. Musiało to 
wyglądać przekomicznie, taka 'Grace-filozof'. Na myśl o tym głośno się 
roześmiałam. Wstałam i otrzepałam spódnicę z piachu, który 
prawdopodobnie znajdował się na skale. Zobaczyłam wychodzącą z jaskini 
Esariye, uśmiechnęłam się do niej, a ta skinęła mi głową. Przeciągnęła 
się i pobiegła w stronę lasu, pewnie zapolować. Ech, muszę sobie 
skombinować coś wygodniejsze do siedzenia... Do miasta raczej nie pójdę,
 z prostej przyczyny, że nie przyniosłabym z tak daleka fotela, ani 
nawet krzesła. Oczywiście nie mogę zapomnieć o tym, że nic bym nie 
kupiła bo nie mam pieniędzy... Ale tak gdyby... Tak to dobry pomysł. 
Weszłam do jaskini i ze starych rupieci chaotycznie porozrzucanych na 
podłodze wygrzebałam w miarę ostrą maczetę. Zmieniłam się w wilka, 
złapałam ją w zęby i wybiegłam z jaskini. Rozpędzona nie zauważyłam tego
 nowego, wchodzącego do jaskini i się z nim zderzyłam. Wydałam z siebie 
nieartykułowany dźwięk, który miał w pierwotnej wersji brzmieć 'Sory', 
ale ciężko mówi się trzymając gigantyczny nóż w pysku... Zdaje się, że 
go nim drasnęłam.., ale no nic poradzi sobie. Gdy dobiegłam do rzeki 
zatrzymałam się w ostatniej możliwej chwili, żeby nie wpaść go wody. 
Spojrzałam na swoje odbicie, wzdrygnęłam się i niechętnie weszłam do 
wody. Jak ja jej nienawidzę... Przepłynęłam na drugi brzeg rzeki, 
wyszłam na piach i otrząsnęłam z siebie krople wody. Potruchtałam przez 
siebie gubiąc ostatnie krople tej przeklętej cieczy. Jak ja jej 
nie cierpię... Skierowałam się w stronę najbliższego zbiorowiska drzew, 
wyraźnie wierzb. Po kilku minutach już tam byłam. Zmieniłam się w 
człowieka złapałam maczetę w obie ręce i zaczęłam oglądać gałązki drzew.
 Gdy znalazłam ładny, w miarę długi młody pęd obcinałam go maczetą. Po 
upływie pół godziny miałam zaledwie 15 gałązek, stanowczo za mało by 
zrobić krzesło. Wybieranie odpowiednich gałęzi było żmudną i ciężką 
pracą. Za ciężką i za żmudną. Spojrzawszy do góry, stwierdziłam, że już 
południe, i że jeżeli chcę się wyrobić przed zachodem, to muszę zacząć 
się streszczać. Po chwili zastanowienia zaczęłam wymachiwać maczetą jak 
szalona ścinając o wiele więcej gałązek za jednym razem, później wybiorę
 te najlepsze. Obcinałam gałęzie tym sposobem, dopóki nie usłyszałam 
niepokojącego szelestu za moimi plecami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz