W miejscu, w którym się znalazłem czułem się nieswojo, jakby narażony stale na niebezpieczeństwo. Aż sierść jeżyła się na karku...Jeszcze te deszcze, chłód. Śmierć nade mną wisiała.
W dodatku kulałem, psia mać. Nie jadłem od dwóch dni a łapa bolała niemiłosiernie.
Usłyszałem wilki z oddali. Wycie, warczenie...Tchnęło to we mnie nadzieję. Nadzieję na to, że jeśli mi nie pomogą, to przynajmniej zabiją i spokój.
Na wszelki wypadek otoczyłem się barierą z korzeni pobliskiego dębu i zawyłem przeciągle. Nie usłyszałem odpowiedzi, podszedłem więc bliżej. Przezabawnie musiał wyglądąć kulawy wilk prowadzący za sobą drzewo.
Zbliżyłem się na jakieś 200 metrów, zawyłem jeszcze raz. Tym razem wiedziałem, ze mnie nie zignorują. Podeszła do mnie biała wadera. Warknęła i uniosła łeb, chłoniąc mój zapach do nozdrzy. Powtórzyłem tę czynność, zbliżając się o krok i opuszczając korzenie dębu.
-Kim jesteś?-rozbrzmiał jej głos. Wiedziałem, że żeby jej wataha nie zabiła mnie na miejscu muszę okazać uniżenie. Pochyliłem lekko łeb, no ale bez przesady. Nie upokarzajmy się.
-Zwą mnie Phantom Dancer. Jestem tu zupełnie sam, bez obaw.-stwierdziłem i uniosłem głowę.
-Czego tu chcesz?-zapytała wilczyca surowo, lustrując mnie wzrokiem.
-Szczerze? Pomocy.-uniosłem zwichniętą łapę, mocno opuchniętą i wykręconą. Samica skinęła głową na znak, żebym podążył za nią. Nie widziałem powodu dla którego miałbym nie pójść. Cóż, raz kozie śmierć.
Na szczęście zarówno ona, jak i jej towarzysze okazal isię w porządku. Przedstawiła mi się zanim zostałem opatrzony. Jej imię brzmiało Kiche.
Płożyłem się w jednej z nor i zasnąłem jak dziecko. Jak kiedyś, w rodzinnych stronach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz