Po kilku minutach zacząłem żałować, że odszedłem od Aurory. Mazało mi się przed oczami, a niedługo potem schizy wzięły górę nad racjonalnym myśleniem. Czułem już, że odpływam. No, może nie było długiego tunelu i światła na końcu, ale tak jakoś...
Po kilkunastu minutach poszukiwania antidotum zupełnie straciłem nadzieję. Kto by pomyślał, że władca roślin, ponad wiekowy, waleczny basior padnie przez kolec swego sprzymierzeńca? Żałosne.
I w tym momencie mnie olśniło. Osioł jestem, nie wilk!
Zmieniłem się w człowieka. Miałem wielką nadzieję, że trucizna rośliny zawierała jej cząsteczki. Uniosłem rękę nad raną, po chwili udało się wywabić jej część. Na następną niestety potrzebowałem odtrutki, ale zyskałem trochę czasu, no i przede wszystkim siły.
Znowu zmieniłem postać i przywarłem nosem do ziemi. Puściłem w okolicę impuls myślowy, a kiedy wrócił, wiedziałem już dokąd się udać. Żwawo, jak na umierającego, skierowałem się do jedynej w tej okolicy czarnej stokrotki...Która w zasadzie była granatowa. Jakaż była moja wściekłość, gdy już miałem sięgnąć zębami po kwiatuszek, a przede mną człapnęła wielka, pokryta czarną plamioną łuską łapa!
-Niech Cię szlag, gadzino!-warknąłem i rzuciłem się lizardowi do gardła. To ta cholera cały czas za nami lazła! Szpieg, czy co!?
W każdym razie adrenalina robiła swoje. Bydlak po chwili leżał, charcząc z bólu w agonii a ja radośnie i beztrosko, po kontakcie z zielonymi pobratymcami i serdecznym przeproszeniu kwiatuszka jednym ruchem zerwałem kwiatostan-jeden z dwóch. Podzieliłem go na pół. Połowę polecono mi dokładnie przeżuć i połknąć (co nie należało do przyjemnych), drugą zaś zmiażdżyć i przycisnąć do rany. Ponieważ nie miałem czasu, owinąłem rękę z antidotum pnączem i ruszyłem w las w poszukiwaniu watah.
Na psa urok, po chwili zacząłem rzygać jak ostro narąbany. Z pretensją spojrzałem na drzewa. Nikt mnie nie ostrzegł!
Usłyszałem jednak tylko, że to normalne, że zaraz przejdzie i niczym się nie mam przejmować. Przewróciłem oczami i ponownie oddałem Matce Ziemi obiad. Chyba już cały...razem ze śniadaniem i wczorajszą kolacją, cholera.
Kiedy tylko się pozbierałem, ruszyłem dalej. W końcu zamyślony wpadłem na waderę w podobnym stanie psychicznym, acz biegnącą. Ani się nie obejrzałem, a leżałem na ziemi pod futrzastą istotą, którą z resztą od razu udało się rozpoznać.
-Aurora! Co tu robisz? Miałaś wrócić, głuptasie!-powiedziałem, wygrzebując się spod niej. No jak babcię kocham, kiedyś mnie zabije. Pomogłem jej się podnieść i mocno przytuliłem. Czyżby Phan w końcu kogoś polubił? No nie, niemożliwe!-Chodź do reszty. Znalazłem ten kwiat, już w porządku.-powiedziałem pospiesznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz